wtorek, 11 maja 2010

Reklamy (nie) som fajne!

Jak powszechnie wiadomo – reklama jest dźwignią handlu. Patrząc na te, które oferują nam polskie stacje telewizyjne, przestaje dziwić fakt, że sytuacja gospodarcza w naszym kraju wygląda jak wygląda. Większość reklam irytuje tak, że choćby zachwalany produkt rzeczywiście był najlepszy na świecie, z czystej złośliwości wybierzemy inny. Źródeł irytacji jest wiele – spot może być niezrozumiały, niesmaczny lub po prostu głupi. Moją uwagę zwróciły te, które - mówiąc delikatnie - wykazują brak poszanowania wobec zasad poprawnej polszczyzny. Jeżeli błędy językowe są zamierzone i uzasadnione treścią reklamy, raczej nie wywołują negatywnych emocji, tak jak w przypadku „Hoptymistycznego Ośrodka Otwierania Polaków” w reklamie Hoop Coli.

Język to najbardziej znaczący element, jaki wykorzystuje się w reklamie. Ważne jest to, kto mówi, do kogo, o czym i co najistotniejsze – jak mówi. Język jest najbardziej naturalnym narzędziem perswazji i informacji – ma być prosty, zrozumiały dla każdego odbiorcy, niezależnie od wieku, płci i wykształcenia. W głosach lektorów często rozpoznajemy aktorów, którzy z racji wykonywanego zawodu maja świetną dykcję i dzięki nim nie mamy problemów ze zrozumieniem przekazu. Sprawa komplikuje się, gdy rzeczowy tekst lektora konfrontowany jest z wypowiedziami „zwykłych” ludzi. W takich wypadkach oglądamy mamę czwórki dzieci, która w trosce o ich zdrowie łyka Rutinoscorbin zawsze wtedy, kiedy czuje się „niewyrażnie”.

To jednak nic w porównaniu z horrorem, jaki serwuje nam reklama Jogobelli, z której dowiadujemy się, że „dzieci, gdy jedzom Jogobellę som szczęśliwe”, natomiast owoce w tym jogurcie „som świeże, som soczyste”, jak również „świeżo zerwane se krzaczka”. Na obronę takiego sposobu prezentowania zalet produktu można oczywiście przywołać jeden ważny argument – nieporadność językowa bohaterów reklamy ma sprawić, że potencjalnym nabywcom wydadzą się bliżsi, swojscy, a co za tym idzie - szczerzy. Z drugiej zaś strony – kto chciałby utożsamiać się z kimś, kto nawet na wizji nie troszczy się o poprawne wyartykułowanie wszystkich „ą” i „ę”, co jest cechą charakterystyczną większości naturszczyków pojawiających się w telewizji?

Metoda „na swojego” wypada też trochę gorzej, gdy głównym informatorem widza jest ekspert (mniej lub bardziej autentyczny). Przykładem reklama pasty do zębów marki Sensodyne, w której stomatolog, człowiek de facto wykształcony, czyli wiarygodny, przekonuje nas, że ta pasta pomoże naszym nadwrażliwym „zembom”. Źródłem niepoprawnej artykulacji w reklamach są też dzieci. Najczęściej jednak sprawiają wrażenie, że jak najbardziej są w stanie wymówić wszystko właściwie, jednak seplenienie wymusza na nich twórca spotu. W ten sposób dowiadujemy się, że mięso przyprawione „Winiary Pomysł na” jest „socyste”, tudzież „pysne”.

Język w reklamie służy informacji i perswazji, a więc w dużej mierze decyduje o sukcesie sprzedaży. Wszelkie błędy językowe, zamiast z zestawem najważniejszych informacji o produkcie, a tym samym z chęcią zakupu, zostawiają nas z uczuciem irytacji i pytaniem: czym kierowali się twórcy reklam przy wymyślaniu takiej a nie innej formy wypowiedzi?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz