sobota, 5 czerwca 2010

Małe "ups" na ekranie...

Środowy finał 5.edycji „You can dance” zainspirował mnie do napisania dzisiejszej notki na naszym blogu . Pomijając fakt, iż do 5 edycji programu została przylepiona łatka jako dotychczasowo najlepszej ze wszystkich ( i myślę swoją drogą, że słusznie ) a wysoki poziom taneczny prezentowany przez dwójkę wybranych finalistów był prawdziwą ucztą dla oka każdego tanecznego zapaleńca, moją uwagę przyciągnęła szczególnie interesująca sama końcówka programu a to za sprawą rzecz jasna pana Piróga. Popularnemu jurorowi podczas wręczania głównej nagrody „wyrwały się przez przypadek” a może w ramach emocji niezbyt kontrolowane słowa. W zasadzie cięty język stał się jego znakiem rozpoznawczym, ale tym razem bezpośrednio wypowiedziane przekleństwo na wizji zszokowało dość dużą część zgromadzonej publiczności. Ta żenująca wpadka nie była wyrazem dumy dla wystarczająco kontrowersyjnego już Piróga i raczej uśmiechu na twarzach oglądających ten program nie wzbudziła, aczkolwiek takie sytuacje w telewizji mają dość często miejsce. Mowa tutaj oczywiście o programach na żywo, które choć rozgrywane są wg precyzyjnie zaplanowanych scenariuszy, często wymykają się producentom spod kontroli. Przejęzyczenia, zająknięcia czy niekontrolowane odruchy prowadzących programy są sprawą naturalną – nikt z nas nie jest perfekcyjny…



a pewnych sytuacji po prostu nie da się przewidzieć…



Szczególnie „narażeni na niebezpieczeństwo” są telewizyjni prezenterzy, na których spoczywa cała odpowiedzialność za ostateczny wygląd programu i jakość przygotowanego materiału. Pamiętać muszą również o tym, by ściśle trzymać się tekstu bowiem każda minuta to określona ilość słów a czas antenowy jest nieubłagalny. Co jednak zrobić w sytuacji gdy na oczach milionów oglądających wdarł się mały błąd w przygotowanym scenariuszu a prompter pokazuje niewłaściwy tekst ?



Dlatego tak często telewizja stanowi źródło rozrywki i to nie zawsze za sprawą kabaretów ;)
Wpisując w serwisie you tube hasło „wpadki telewizyjne” otrzymałam ponad 700 propozycji co jest dowodem tylko na to, że widzowie są wyjątkowo pamiętliwi i takich atrakcji nigdy nie puszczają płazem ;)

piątek, 4 czerwca 2010

Kreowanie osobowości telewizyjnych

Osobowości telewizyjne to powszechnie znane postacie regularnie pojawiające się w programach telewizyjnych lub uczestniczące w ich tworzeniu.
W Polsce osobowości telewizyjne pojawiły się już w latach 60. XX wieku. Początkowo byli to spikerzy i prezenterzy wiadomości i pogody, jak choćby Jan Suzin czy Krystyna Loska.
Stacje telewizyjne dla uzyskania jak największej oglądalności starają się kreować osobowości telewizyjne i przyciągać je do siebie – gdy wypromują jakąś osobę to zwykle przed długi czas ma ona być niejako reklamą danej stacji. Obecnie możemy znaleźć mnóstwo takich przykładów.

Oto kilka z nich:

Oglądając telewizję ma się nieodparte wrażenie, że jest on wszędzie... Wszystko było w normie jeszcze parę lat temu, kiedy widzieliśmy Macieja Kurzajewskiego w roli prowadzącego Sportowy Express na antenie „Jedynki”. Dziś natomiast, TVP każe nam wpatrywać się w tę postać niemal bezustannie. W 2007 roku został prowadzącym show Gwiazdy tańczą na lodzie (prowadził także dwie kolejne edycje). Jest współprowadzącym Pytania na Śniadanie, prowadzącym teleturniej Kocham Cię Polsko. Ponadto od niedawna dał się nam poznać jako idealny materiał do promocji kanału TVP, reklamując akcję SMS-ową czyli jak opłacić wielokrotność abonamentu TVP bez konieczności odwiedzania urzędu pocztowego. Poza tym warto wiedziec, że bardzo lubi biegać...



Telewizja w ogóle często lubi co jakiś czas promować tę jedną, jedyną osobę. Krzysztof Ibisz to kolejny „wybraniec”. Jego działalność na gruncie medialnym jest bardzo szeroka. Pamiętamy go jako prowadzącego Czar par, Ibisekcję, lecz przede wszystkim z polsatowskich produkcji: Bar, Dwa światy, Awantura o Kasę, Życiowa Szansa czy Jak oni śpiewają. Miał także swoje 5 minut występując w reklamie herbaty. Mało..? Cóż jeśli tak, to ostatnio możecie podziwiać go jak wraz z Agatą Młynarską prowadzi nowe show „On i Ona”.


Trzecim i kolejnym przykładem osobowości medialnej jest Hubert Urbański. Najpierw był prowadzącym Anteny w TVP , później natomiast, gdy w 1999 roku trafił do TVNu, stał się powszechnie rozpoznawany za sprawą wielu programów z jego udziałem. Hubert Urbański prowadził: Wyprawę Robinson, Taniec z gwiazdami, Dla Ciebie wszystko i Jestem Jaki Jestem w TVN. Nie zapominajmy także o zachwalaniu pewnego banku. Jednak największą popularność przyniosła mu rola prowadzącego Milionerów.



Poniekąd takie osoby możemy traktować jako „starych znajomych” - zajmują one stale miejsce w rozkładzie naszego dnia.
Z jednej strony to dobrze,że telewizja daje daje szansę na wypromowanie się. Coraz częściej jednak, ma się wrażenie, że ta szansa jest dla nielicznych spośród tych, którzy także chcieliby zaistnieć w mediach, dla tych którzy sprawdzili się i teraz zostają angażowani niemal wszędzie – i widzowie oglądają ich bez przerwy... A przecież chciałoby się widzieć jakieś nowe, „świeże” twarze...

środa, 2 czerwca 2010

Proszę wstać, Sąd wchodzi na antenę!

Co tu dużo mówić – pranie brudów na ekranie przyciąga widownię. Wprawdzie w court show do oczu skaczą sobie „aktorzy”, a nie prawdziwi powody i pozwani, niemniej sprawy opierają się na zakończonych już procesach sądowych, przez co program, w zamyśle twórców ma zyskać na autentyczności. Jednak nie zawsze tak było. Amerykański court show – The People’s Court, emitowany nieprzerwanie od 1981 roku – był pierwszym, który pokazywał aktualnie toczące się procesy.

W Polsce court show w postaci programu Sędzia Anna Maria Wesołowska zadebiutował 6 marca 2006 roku w telewizji TVN, jako kolejny fabularyzowany dokument tej stacji. Dwa lata później dołączył do niego Sąd rodzinny. Programy te spełniają w szczególności funkcję edukacyjną: mają przybliżyć widzom – oczywiście w znacznie uproszczonej formie – mechanizmy działania polskiego sądownictwa. Dzięki nim przeciętny widz nie będzie w sądzie zaskoczony, że „należy się zwracać wyłącznie do Sądu” oraz, że „za składanie fałszywych zeznań grozi odpowiedzialność karna do trzech lat pozbawienia wolności”. Edukacja edukacją, ale zaskoczyć czymś 2,5-milionową publiczność też trzeba.

W związku z tym twórcy programu starają się (z różnym skutkiem) maksymalnie uatrakcyjnić nudną rozprawę, wprowadzając do przedstawianej historii sensacyjne wątki i zbliżyć go bardziej w stronę serialu kryminalnego. W takim przypadku czysta, zdawałoby się formalność, jaką jest osądzenie sprawcy – bo to jego tropienie było do tej pory główną cechą kryminałów – przekształca się w ponowne rozwiązywanie zagadki. Sympatie w zeznaniach świadków rozkładają się sprawiedliwie – mniej więcej co drugi zeznaje na korzyść oskarżonego. Jako, że słowa kolejnych osób są łatwe do przewidzenia, żeby nie było nudno następuje zupełnie nagły i absolutnie nieprzewidywalny zwrot akcji – na salę wpada aplikant adwokata ze świeżo wygrzebanymi dowodami niewinności lub niespodziewanie wyskakuje ktoś z publiczności i łamiącym się głosem oznajmia: „Wysoki Sądzie, ja już nie mogę dłużej słuchać tych kłamstw!” – albo coś w tym rodzaju.



Tak oto z urzędu powołany nowy świadek (który dziwnym trafem zawsze jest przygotowany do zeznawania i ma dowód osobisty na wierzchu, jakby tylko czekał na te kłamstwa) w ostatniej chwili ratuje, tudzież pogrąża oskarżonego. Zeznania ostatniego świadka w większości przypadków dają nam jasny sygnał co do wyroku, jaki zapadnie, a który cwani nadawcy emitują po przerwie na reklamy. Z tego względu część widzów rezygnuje z oglądania zakończenia, tym bardziej, że treść wyroku opatrzona jest nieznośnie dydaktycznym komentarzem sędzi(ego).


Wobec tego ja wstrzymuję się z oceną i „zamykam rozprawę. To wszystko na dziś, dziękuję państwu” ;)

czwartek, 27 maja 2010

Zgoda buduje, niezgoda robi show...

Dziennikarz, jak lekarz - powinien mieć prawdziwe powołanie. Owszem można zaistnieć w telewizji prowadząc program rozrywkowy, który odnosi sukces, albo też robić coś dobrego dla ludzi. Należąc do świata mediów, ma się możliwości stworzenia takiego programu, który będzie pomagał tym spoza tego świata - czyli jego widzom. TVP1 emituje dwa takie programy, które „wyciągają do nas pomocną dłoń”.

Pierwszy z nich to autorski program Elżbiety Jaworowicz: „Sprawa dla reportera” - chyba najbardziej znany w Polsce program interwencyjny, nadawany w każdy czwartek o godzinie 21.20. Emitowany jest już prawie od 25 lat i choć wokół niego nieraz toczyła się zagorzała dyskusja na temat sposobu prowadzenia przez panią Elżbietę („specjaliści od mediów wskazują na braki autorki programu: irytujący, zbyt wysoki timbré głosu, niepohamowaną egzaltację, subiektywizm, łatwość opowiadania się w konkretnej sprawie po jednej ze stron”), to jednak większość widzów nie wyobraża sobie, by ktokolwiek inny mógł z takim uporem dociekać prawdy, jak właśnie ona.

Program został podzielony na dwie części:
1.Cz. reporterska: pokazany zostaje materiał z rozmowy Elżbiety Jaworowicz ze stroną poszkodowaną w danej sprawie
2.Cz. studyjna: w studiu telewizyjnym spotykają się zarówno przedstawiciele różnych instytucji związanych ze sprawą oraz sami poszkodowani. Po obejrzeniu filmu dochodzi między stronami do dyskusji, której celem jest rozwiązanie problemu.


Można zgodzić się lub nie ze słowami jakie wypowiedziała Barbara Borys-Damięcka: „– Program jest zanadto poszatkowany, za dużo w nim ekspertów, często brakuje résumé sprawy”, mając na myśli, iż jest to raczej wojna na argumenty, niż prawdziwa reporterska realizacja. Faktem jest, że „Sprawa...” ciągle jest na antenie, a ludzie wciąż piszą i dzwonią do redakcji prosząc o pomoc, bo wierzą, że dzięki temu programowi uda im się wyjść na prostą.



Drugi z kolei program, któremu warto się przyjrzeć ze względu na jego charakter to „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Jego pomysłodawcą jest Andrzej Minko. Minko od zawsze chciał zajmować się sprawami osób zaginionych i nieść pomoc ich rodzinom. Jego marzenie zostało spełnione: „Ktokolwiek widział...” zadebiutowało na antenie TVP1 we wrześniu 1996 roku.

„Formuła audycji od samego początku była dość prosta: reportaż o zaginionej osobie, rozmowa z rodziną innej zaginionej osoby, kilka zdjęć osób, których rodziny nie zgadzały się na reportaż lub przyjazd do studia, rozmowa z ekspertem; psychologiem, lekarzem, policjantem, pedagogiem czy opiekunem ludzi bezdomnych itd.” Program emitowany jest na żywo, co dodatkowo daje możliwość, w trakcie jego trwania, dzwonienia do studia widzom (którzy mogą wiedzieć coś na temat zaginionej osoby).
Pierwszym prowadzącym był Wojciech Tochman, następnie Anna Pawłowska, a obecnie od 2002 roku Grzegorz Miśtal.



Dziennikarze starają się rzetelnie wypełniać swoje zadanie. Jednak nie zawsze wszystko kończy się z korzyścią dla tej drugiej strony. Choćby właśnie w „Sprawie dla reportera”, chodzi nie tylko o dociekanie prawdy (formuła programu polega przecież na tym, by wszelkie problemy zostały wyciągnięte na światło dzienne). Zaogniają się spory między ludźmi a konflikt i tak nie zostaje rozwiązany... Często więc tylko wydaje się nam, że „telewizja może wszystko”, a w rzeczywistości chodzi o zrobienie jakby pewnego rodzaju show...

poniedziałek, 24 maja 2010

Bus Tv




Jak niestety wszyscy wiemy nuda w środkach transportu komunikacji miejskiej jest nieunikniona. Nie zawsze bowiem (zwłaszcza, gdy trzeba walczyć o kawałek rurki do trzymania) mamy warunki żeby przykładowo poczytać książkę. Wtedy właśnie część pasażerów może oddać się rozrywce serwowanej przez Bus Tv.

Na tyle, ile zdążyłam prześledzić krakowską telewizję autobusową od kiedy mieszkam w grodzie Kraka mogę stwierdzić, że niestety idzie ona w coraz gorszym kierunku. I nawet jeśli nigdy nie serwowała niczego, co spotkałoby się z większym zainteresowaniem, to teraz można w niej zobaczyć niemal jedynie reklamy miejscowych gabinetów stomatologicznych, sklepów papierniczych itp.

Początkowo emitowano krótkie filmiki z mini lekcjami języków obcych. Wprowadzono też akcję „Bądź życzliwy”, która miała promować uprzejmość i zachowanie kultury osobistej wśród pasażerów. Nieraz można było też zobaczyć reklamy telewizyjne, niektóre nawet nienajgorsze, ale siłą rzeczy tracące wiele z racji braku dźwięku. Oto przykład:



Oprócz częstych reklam, w przewijającym się na dole ekranu czerwonym pasku można by przeczytać co ciekawego wydarzyło się w kraju lub na świecie. Można by – gdyby nie pojawiały się w nich błędy merytoryczne, zbyt lakoniczne komunikaty, z których naprawdę nic nie wiadomo i które zmieniają się za szybko albo po prostu nieaktualne już wiadomości.
Swego czasu pasażerowie mogli też poczytać sobie długą listę automatów KKM – pasjonujące.

Moim zdaniem zdecydowanie za mało pojawia się w telewizji autobusowej choćby informacji o wydarzeniach kulturalnych w mieście. Sama Bus TV nie jest złym pomysłem, ale jakość komunikatów, które możemy w niej zobaczyć pozostawia jeszcze wiele do życzenia.

piątek, 21 maja 2010

Gotowanie na ekranie

Jak wiadomo – nie samym chlebem żyje człowiek. Telewizja zaś chętnie temu człowiekowi pomoże – pokaże co i jak ugotować. W programach kulinarnych – czy to polskich czy zagranicznych - możemy przebierać do woli.

Nierzadko jeden kanał oferuje nam nawet kilka tytułów jednocześnie. Jakby komuś było mało kącik kulinarny to coś, czego nie może zabraknąć również w żadnym szanującym się magazynie śniadaniowym. Gotują wszyscy – zawodowcy i amatorzy. Tę drugą grupę stanowią najczęściej osoby z pierwszych stron gazet, wśród których przodują aktorzy – na ekranie gotowali bądź gotują: Bogusław Linda (Co ty wiesz o gotowaniu, czyli Linda w kuchni), Bożena Dykiel (Na ostrzu noża z Bożeną Dykiel), Joanna Brodzik (Brodzik od kuchni), Olga Bończyk (SmaczneGO!). Największą popularnością cieszą się jednak programy prowadzone przez zawodowców – Pascal: po prostu gotuj! czy Kuchnia z Okrasą.

Patrząc na ilość tego typu programów prowadzonych przez gwiazdy oraz fakt, że żaden z nich nie utrzymał się na antenie dłużej niż 14 miesięcy, można wysunąć tezę, że bycie sławnym nie jest w tym wypadku gwarancją powodzenia. Stanie przy garach w telewizji staje się kolejną formą autopromocji, sposobem na przypomnienie widzom o swoim istnieniu, najczęściej jednak z marnym skutkiem. To raczej osobowość oraz umiejętność opowiadania z pasją o gotowaniu jest podstawą sukcesu. Robert Makłowicz, chociaż jest amatorem potrafi ubarwić proces przygotowania komentarzami w stylu: „Stoją mocno jak nasi pod Grunwaldem” (o krewetkach finezyjnie układanych na talerzu). Uwagę widzów przyciągają również ciekawe miejsca, do których Makłowicz dociera wraz z zestawem patelni.



Sukces programu Pascala Brodnickiego to otwarcie oczu (i ust) Polaków na egzotyczne potrawy, oryginalne połączenia smaków (czasem budzące podejrzenia i nieufność, jak na przykład pieczona pomarańcza z kminkiem), czyli uświadomienie nam, że „obiad w Polsce” nie musi równać się „schabowy z kapustą”. W pozyskaniu widzów pomagają też z pewnością zabawne pomyłki językowe, francuski akcent oraz sympatyczny towarzysz – pies Klusek. To również Pascal spopularyzował u nas fachową terminologię gastronomiczną i dzięki niemu terminy takie jak blanszowanie, flambirowanie, kuwertura, macerowanie i poszetowanie przestają kojarzyć się ze średniowiecznymi torturami. Zainteresowanych znaczeniem tych słów odsyłam do słowniczka:

http://poprostugotuj.home.pl/index.php?page=12

Patrząc na polskie programy kulinarne w oczy rzuca się jedna prawidłowość: jeśli chodzi o zawodowców, prowadzącymi są częściej mężczyźni niż kobiety. Może dlatego, że kobieta w kuchni to nic nadzwyczajnego, wszak to jej naturalne środowisko ;) Kobiety gotujące na ekranie często zwracają większą uwagę niż to, co akurat przyrządzają. Przykładem Nigella Lawson – oto kilka komentarzy znalezionych na forach: „Nawet mój małżonek wpatrywał się w nią i jej poczynania z upodobaniem, choć woli blondynki”, „W sumie to Nigella bardziej nadawała by się do zjedzenia”, „Ahhhhh Nigella”. Natomiast mężczyzna w kuchni to już nie życiowy nieudacznik. To Kucharz - artysta i wytrawny smakosz. To również dzięki programom kulinarnym gotowanie przestaje być postrzegane jako wyłącznie kobieca domena - są kierowane zarówno do żeńskiej jak i męskiej części widowni.



Podobną tendencję zaobserwować można również w reklamach wszystkich „Winiar”, „Kucharków” i „Pomysłów na”, w których coraz częściej kobieta pracująca wraca do domu, gdzie czeka na nią pyszny obiad przygotowany przez męża i dzieci (i nie są to kanapki albo jajecznica). Programy kulinarne są zresztą silnie powiązane z owymi reklamami – same najczęściej nie stronią od nachalnego prezentowania marek, dzięki którym potrawa się udaje – od producenta patelni do producenta przypraw. Prym w tej kwestii wiedzie chyba Pascal, którego żadne danie nie może obejść się bez „małej kostećki Knohr”.

Chociaż nie może liczyć na oglądalność Tańca z gwiazdami, ani emisję w prime time, program kulinarny jest obowiązkową pozycją w ramówce każdej stacji telewizyjnej. Zmieniają się twarze, zmieniają się tytuły, ale wszystko wskazuje na to, że sama idea gotowania na ekranie będzie wieczna.

środa, 19 maja 2010

W strugach politycznego deszczu

Wydawałoby się, że niezbyt sprzyjająca aura towarzyszy mi przy pisaniu tej notki. Aczkolwiek jakby nie patrzeć, wodna tematyka idealnie pasuje do naszej blogowej koTvicy. Przez Kraków przechodzi właśnie powodziowa fala kulminacyjna a sztab kryzysowy dostarczył nam informacji że stan Wisły wynosi obecnie 943 cm co zdecydowanie pobija rekord z 1970 roku. Choć cała ta sytuacja tak trudna i nieszczęśliwa w swoich skutkach i konsekwencjach dla mieszkańców Małopolski, wydaje się być interesująca z perspektywy zbliżających się wyborów prezydenckich. Choć do tej pory zamieszanie wobec zbliżających się wyborów było wystarczająco duże teraz nabrało jeszcze większej wagi bowiem ewentualne wprowadzenie stanu klęski żywiołowej w związku z powodzią zmieniłoby termin wyborów prezydenckich. Taki obrót spraw spowodował iż razem z przeciekającą przez Most Dębnicki wodą wypłynęłam na morze rozmyślań na temat telewizyjnej reklamy politycznej, z którą niewątpliwie w najbliższym czasie będziemy mieć do czynienia.

Szybki rozwój TV, który rozpoczął się w latach 50. otworzył nowe możliwości wpływania na preferencje polityczne obywateli. Właściwie od 1952 r. kiedy Dwight D. Eisenhower jako pierwszy posłużył się w swojej kampanii prezydenckiej reklamą telewizyjną, ten rodzaj przekazu promocyjnego zdominował pozostałe formy komunikacji z wyborcami. Ten amerykański model prowadzenia kampanii politycznych w mediach został stosunkowo szybko zaadoptowany w innych systemach demokratycznych, również w Polsce, bowiem jedynym ograniczeniem wykorzystywania telewizji w promocji politycznej są zasoby finansowe, konieczne do zakupu czasu antenowego i wyprodukowania reklamy. A w tym roku komitety wyborcze kandydatów na prezydenta będą mogły wydać na cele wyborcze maksymalnie 15,5 mln zł a z tego 80 proc. - przeznaczyć na reklamę, w tym m.in. na spoty telewizyjne.
Pod kątem treściowym pierwszoplanową rolę w telewizyjnym marketingu odgrywała tzw. hard-sell advertising ( lata 60. ), opierająca się na wielokrotnym powtarzaniu przekazu perswazyjnego, aby wtłoczyć go do mózgów potencjalnych odbiorców. Jednak po tym okresie nastąpił istotny zwrot w sposobie apelowania do widzów. Nastąpiło bowiem przejście do soft-sell advertising czyli reklamy, której głównym celem jest oddziaływanie poprzez przekaz emocjonalny. Wychodzi się przy tym z założenia że ludzie mają silne postawy odnośnie do problemów politycznych a tego rodzaju reklama ma jedynie „wygładzić” istniejące już uczucia wyborców oraz ukierunkować je poprzez odpowiednie skojarzenia z określonymi wartościami i kreowanym image`em.
Wpływ takiego podejścia do reklamy politycznej utrzymuje się do dzisiaj, przy czym wzrosło zainteresowanie tworzeniem reklam negatywnych, atakujących przeciwników politycznych. Doskonałym przykładem może być spot PiS-u z 2007 roku…



i odpowiedź PO…



Tak było parę lat temu, miejmy nadzieję że w tym roku przebieg kampanii wyborczych będzie nieco łagodniejszy…
Wracając jednak do telewizyjnego promowania kandydatów, nie trudno zauważyć, że popularnym sposobem jest prezentowanie kandydata bezpośrednio wypowiadającego się do kamery połączone często z charakterystycznym stylem introspekcyjnym. Taki przekaz dostarcza faktów z życia polityka, zapoznaje widzów z jego osiągnięciami i programem wyborczym. Prawie równie często stosowanym formatem reklamy jest styl dokumentalny, jednak w tym wypadku informacje podawane są nie przez kandydata lecz przez lektora. Obydwa elementy tej techniki możemy zaobserwować np. w kampanii Donalda Tuska z 2005 r.



Neutralne ujęcie kamery od pasa w górę, w nieformalnej scenerii, przy dźwiękach delikatnej melodii w tle oraz przedstawienie kandydata jako zwykłego obywatela ma na celu stworzenie iluzji bliskości między politykiem a wyborcami.

Inną techniką produkcyjną jest technika określana jako cinema varietes, polegająca na śledzeniu poczynań kandydata tak, jakby przed widzem otwarto okno, dzięki któremu może on obserwować „na żywo” świat i zachodzące w nim wydarzenia. Często w tym wypadku mamy do czynienia z nieoficjalnymi nagraniami, które ukazywać nam mają kandydatów wychodzących w stronę zwykłych ludzi, obywateli. Przykład bardzo świeży bo sprzed paru dni czyli Andrzej Lepper nie próżnuje ;)




Podsumowując nie trudno stwierdzić, że treść i forma reklamy stanowią niewątpliwie jeden z głównych czynników potencjalnego sukcesu wyborczego a rozwój produkcji telewizyjnej oraz metod marketingowych stworzył dziś zaawansowaną technologicznie komunikację polityczną. A w jaki sposób odbywać się będzie tegoroczny przekaz między politykami a wyborcami przekonamy się już niedługo.

niedziela, 16 maja 2010

Uzdrowicielska moc ekranu

Telewizja przyciąga ludzi na różne sposoby. Programy rozrywkowe, naukowe, filmy, seriale, teleturnieje – można wyliczać bez końca. Każdy znajdzie coś dla siebie. Jeśli wydaje wam się, że tym repertuarze może czegoś brakować, to oczywiście jesteście w błędzie. Telewizja pomyślała także o tych widzach, którzy cierpią na jakieś dolegliwości – i chce im pomóc... I nie mam tu wcale na myśli programów medycznych, które to podpowiadają jak rozpoznać chorobę czy do jakiego lekarza się udać, lecz programy traktujące o medycynie niekonwencjonalnej. To właśnie one i ich prowadzący (niczym jacyś iluzjoniści) zapraszają widzów do skorzystania z tej „ekranowej” pomocy medycznej.

Wszystko zaczęło się w ZSRR. Tam to właśnie, pan Anatolij Kaszpirowski, w 1989 roku, zdobywa powszechną sławę, przeprowadzając na antenie publicznej telewizji seanse hipnozy. Jego programy miały uzdrawiać ludzi z wszelakich chorób, nawet tych najcięższych. Jednak po jego audycjach zaobserwowano wzrost rozstrojów psychicznych u pacjentów i jak się okazało, wielu z nich trafiało do szpitali z objawami chorób psychicznych. Tak więc już po szóstym seansie program Kaszpirowskiego zdjęto z anteny.

To jednak nie koniec jego przygody z telewizją. W latach 90 rozpoczyna swoją działalność w Polsce. Również prowadzi program telewizyjny, którego celem było uzdrowienie oglądających go ludzi. Stosował wtedy hipnozę i wielu osobom kojarzył się z przeszywającym spojrzeniem i monotonnym odliczaniem: "adin, dwa, tri... ".



W 1990 roku polska publiczność przyznała mu nagrodę Wiktora – dla najpopularniejszej osoby w Telewizji Polskiej. W końcu powrócił do swojego kraju. W 1997 roku Kaszpirowski ogłosił, że leci w kosmos i stamtąd będzie uzdrawiał ludzi na Ziemi. „Wszystkich jak leci, byle tylko znaleźli się na drodze strumienia energii przezeń emitowanego. Podobno ludziom miały odrastać ucięte kończyny, a kobiety miały zachodzić w ciąże za sprawą przebywającego w kosmosie Kaszpirowskiego. Niestety oczekiwane cuda nie nastąpiły”.

Polscy widzowie jednak bardzo lubią, kiedy się ich tak hipnotyzuje zza szyby telewizora. W naszym kraju swój autorski program zaczął prowadzić Zbigniew Nowak - najsłynniejszy polski uzdrowiciel z Podkowy Leśnej. Program zatytułowany „Ręce, które leczą”, pierwotnie nadawała telewizja Polsat, a od 1996 roku (do dziś) TV4.



Za pośrednictwem telewizji uzdrowiciel przesyłał swoją energię chorym i wpływał w ten sposób na ich stan zdrowia. Wydawał on instrukcje widzowi, a ten siedząc w domowym zaciszu skrupulatnie je wykonywał. Dodatkowo jego wierni pacjenci mieli zawsze przygotowaną butelkę wody, na którą należało nakleić kartkę energetyczną, a wtedy nabierała ona leczniczych właściwości. Oczywiście jest mnóstwo osób potwierdzających uzdrowicielską moc pana Zbigniewa.

Telewizję możemy zatem nazwać niejako „lekarzem” a widzów „pacjentami”. Pytanie tylko na ile ci właśnie pacjenci mogą zaufać swojemu uzdrowicielowi? Problem w tym, że tak jak to z telewizją bywa, większość wierzy jej bez ograniczeń i daje się wciągnąć w pułapkę „magii ekranu”. Osobiście jednak, chyba bardziej już jestem skłonna uwierzyć w bezpośrednią pomoc takiego bioenergoterapeuty, niż w to, że mógłby uzdrowić mnie przez ekran telewizora.

piątek, 14 maja 2010

Przez dziurkę od klucza...

Podglądanie życia zwyczajnych ludzi już dawno stało się specjalnością telewizji. Kiedy widzom powoli zaczynały nudzić się reality show, coraz większą popularność zdobywały telenowele dokumentalne. Okazało się, że podglądanie może być jeszcze bardziej ekscytujące, jeśli obserwowane obiekty znajdują się w swoim naturalnym środowisku.

Tak zwana dokunowela jest połączeniem wieloodcinkowej telenoweli z filmem dokumentalnym. Gatunek ten pojawił się w Wielkiej Brytanii w połowie lat 90., natomiast na polskich ekranach zagościł pod koniec tej samej dekady.
Treścią telenoweli dokumentalnej są wydarzenia z życia przeciętnych ludzi zarejestrowane w ich domach lub innych rzeczywistych miejscach ich pobytu. Najlepiej, jeśli przedstawiane problemy dotyczą gorących w tym czasie zjawisk społecznych. Osoby pojawiające się w tego typu produkcjach nie mogą być jednak „bezbarwne”. Autorzy poszukują ludzi charakterystycznych, którzy jednocześnie nie mają zahamowań przed pokazywaniem publicznie swoich osobistych problemów. I oczywiście, grunt to dobra improwizacja.

Ekipa filmowa nie jest skrywana ani przed bohaterami dokunoweli ani przed jej widzami, którzy, choć przeważnie nie widzą realizatorów, mogą domyślić się ich obecności dzięki komentarzom narratora. To właśnie głos z offu ma budować nastrój i manipulować emocjami widzów.

Jednym z najważniejszych celów realizatorów jest wywołanie wrażenia, że czujne oko kamery zarejestrowało i odtworzyło widzowi wszystkie najważniejsze zdarzenia. Jest to jedynie „przykrywka”, ponieważ element kreacji odgrywa w dokunoweli bardzo ważną rolę. Bo niby skąd realizatorzy wiedzą, że akurat losy tego a tego bohatera potoczą się na tyle ciekawie, że warto je zarejestrować?

Tak więc, jeśli porównać ilość dokumentu i telenoweli w omawianym gatunku, przeważa jednak ta druga. Najbardziej czytelnym tego przejawem jest rama każdego odcinka: na otwarcie często pojawiają się sekwencje przedstawiające postacie, które wystąpią w danym dniu, a na zakończenie widz jest zachęcany do obejrzenia kolejnego wydania.

Jak już wspomniałam, telenowela dokumentalna pojawiła się w Polsce pod koniec lat 90., a jej rozwój, porównując ze sobą stacje publiczne i komercyjne rysował się dwubiegunowo. Inicjatorami powstania tego typu serialu w TVP1 był Andrzej Fidyk, a w TVN Edward Miszczak. Pierwszy z nich od początku zainteresowany był tematyką obyczajową, drugi wartką akcją.

Tym sposobem w TVP byliśmy świadkami narodzin (Pierwszy krzyk) a także zmagań najmłodszych z chorobami (Szpital Dzieciątka Jezus), śledziliśmy pracę górników (Serce z węgla), perypetie kilkulatków (Przedszkolandia) i osób samotnych szukających swojej drugiej połówki (Nieparzyści).

TVN z kolei zafundował nam dokunowelę o pracy ratowników pogotowia (Na ratunek), wycinek z życia celników (Granice), a nawet to, co bylo kiedys chlebem powszednim Krzysztofa Rutkowskiego(Detektyw).





W miarę rozwoju i coraz większych sukcesów tego gatunku na polskich ekranach granice między TVP i TVN zaczęły się zacierać. I tak, stacji Miszczaka pojawił się na przykład wyciskacz łez Adopcje, czy prawdziwy hit – Usterka.





TVP natomiast zwróciło się w kierunku kryminalnej tematyki i stworzyło Prawdziwe Psy opowiadające o pracy policjantów z Komendy Stołecznej. Mogliśmy tez śledzić losy atrakcyjnych dziewcząt, chadzających na castingi i marzących o karierze w show biznesie (Ballada o lekkim zabarwieniu erotycznym, Modelki). Nie oznacza to jednak, że telewizja publiczna odstąpiła od tematyki obyczajowej. W 2003 r. pojawił się nowy tytuł Tylko tato, przedstawiający codzienne życie samotnych ojców, a w latach 2002-2007 produkowano Kochaj mnie, którego bohaterami były dzieci z domów dziecka i placówek opiekuńczych. Co ciekawe, ta ostatnia wpisała się w model interaktywnej telewizji. Uruchomiono specjalne linie telefoniczne, dzięki którym widzowie chcący udzielić pomocy materialnej bohaterom telenoweli, mogli uzyskać niezbędne informacje.

Pytaniem pozostaje na ile telenowele dokumentalne pokazują prawdziwą rzeczywistość? Na pewno jest to rzeczywistość przefiltrowana, ale jednak część realnego życia zawsze w nich pozostaje. A biorąc pod uwagę popularność tego gatunku, który wręcz królował na naszych ekranach przed kilkoma laty, można stwierdzić, że widzowie najwyraźniej lubią, kiedy scenariusz pisze życie.

wtorek, 11 maja 2010

Reklamy (nie) som fajne!

Jak powszechnie wiadomo – reklama jest dźwignią handlu. Patrząc na te, które oferują nam polskie stacje telewizyjne, przestaje dziwić fakt, że sytuacja gospodarcza w naszym kraju wygląda jak wygląda. Większość reklam irytuje tak, że choćby zachwalany produkt rzeczywiście był najlepszy na świecie, z czystej złośliwości wybierzemy inny. Źródeł irytacji jest wiele – spot może być niezrozumiały, niesmaczny lub po prostu głupi. Moją uwagę zwróciły te, które - mówiąc delikatnie - wykazują brak poszanowania wobec zasad poprawnej polszczyzny. Jeżeli błędy językowe są zamierzone i uzasadnione treścią reklamy, raczej nie wywołują negatywnych emocji, tak jak w przypadku „Hoptymistycznego Ośrodka Otwierania Polaków” w reklamie Hoop Coli.

Język to najbardziej znaczący element, jaki wykorzystuje się w reklamie. Ważne jest to, kto mówi, do kogo, o czym i co najistotniejsze – jak mówi. Język jest najbardziej naturalnym narzędziem perswazji i informacji – ma być prosty, zrozumiały dla każdego odbiorcy, niezależnie od wieku, płci i wykształcenia. W głosach lektorów często rozpoznajemy aktorów, którzy z racji wykonywanego zawodu maja świetną dykcję i dzięki nim nie mamy problemów ze zrozumieniem przekazu. Sprawa komplikuje się, gdy rzeczowy tekst lektora konfrontowany jest z wypowiedziami „zwykłych” ludzi. W takich wypadkach oglądamy mamę czwórki dzieci, która w trosce o ich zdrowie łyka Rutinoscorbin zawsze wtedy, kiedy czuje się „niewyrażnie”.

To jednak nic w porównaniu z horrorem, jaki serwuje nam reklama Jogobelli, z której dowiadujemy się, że „dzieci, gdy jedzom Jogobellę som szczęśliwe”, natomiast owoce w tym jogurcie „som świeże, som soczyste”, jak również „świeżo zerwane se krzaczka”. Na obronę takiego sposobu prezentowania zalet produktu można oczywiście przywołać jeden ważny argument – nieporadność językowa bohaterów reklamy ma sprawić, że potencjalnym nabywcom wydadzą się bliżsi, swojscy, a co za tym idzie - szczerzy. Z drugiej zaś strony – kto chciałby utożsamiać się z kimś, kto nawet na wizji nie troszczy się o poprawne wyartykułowanie wszystkich „ą” i „ę”, co jest cechą charakterystyczną większości naturszczyków pojawiających się w telewizji?

Metoda „na swojego” wypada też trochę gorzej, gdy głównym informatorem widza jest ekspert (mniej lub bardziej autentyczny). Przykładem reklama pasty do zębów marki Sensodyne, w której stomatolog, człowiek de facto wykształcony, czyli wiarygodny, przekonuje nas, że ta pasta pomoże naszym nadwrażliwym „zembom”. Źródłem niepoprawnej artykulacji w reklamach są też dzieci. Najczęściej jednak sprawiają wrażenie, że jak najbardziej są w stanie wymówić wszystko właściwie, jednak seplenienie wymusza na nich twórca spotu. W ten sposób dowiadujemy się, że mięso przyprawione „Winiary Pomysł na” jest „socyste”, tudzież „pysne”.

Język w reklamie służy informacji i perswazji, a więc w dużej mierze decyduje o sukcesie sprzedaży. Wszelkie błędy językowe, zamiast z zestawem najważniejszych informacji o produkcie, a tym samym z chęcią zakupu, zostawiają nas z uczuciem irytacji i pytaniem: czym kierowali się twórcy reklam przy wymyślaniu takiej a nie innej formy wypowiedzi?

niedziela, 9 maja 2010

Na kalifornijskiej plaży...

Patrząc przez okno i widząc ten nieustający deszcz, zaczęłam intensywnie myśleć o ciepłym słońcu i gorących plażach – by chociaż w taki sposób móc przez chwilę poczuć wiosnę i nadchodzące lato. A jeśli plaża, to pierwszą rzeczą, z jaką mi się ona kojarzy jest serial Słoneczny patrol... Na pewno oglądany przez większość z Was:P

 Opowiadał o grupie ratowników z Los Angeles - zarówno o ich pracy jak i o życiu osobistym. Mogliśmy podziwiać niekończące się morskie krajobrazy, ratowników w akcji rzucających się z wdziękiem w morskie fale (coś dla pań) oraz piękne ratowniczki w czerwonych strojach kąpielowych (coś dla panów). Warto więc, napisać co nieco więcej na temat tego hitu z naszych młodszych lat.  

Baywatch został stworzony w 1980 roku. Na jego pomysł wpadł ratownik z Los Angeles: Greg Bonnan. Chciał, by w telewizji powstało show, gdzie pokazane byłyby takie rzeczy jak „piasek, fale morskie oraz ratowanie ludzi”. Wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy, jak ogromną popularność zyska serial.

Oczywiście Greg wiedział więcej o prawdziwym ratowaniu ludzi, niż o tym, jak ma te wiedzę przekształcić dla potrzeb telewizji. Jednak gdy pewien producent telewizyjny – Doug Shwartz – poślubił jego siostrę, wszystko uległo zmianie. Poza tym, że miał za szwagra producenta, dodatkowo znalazł jeszcze innego pana z tej branży (Michael'a Berka), który podzielał jego wizję pokazania „ratowników w akcji, piękna kalifornijskich plaż i niebieskiego nieba”.

 Doug i Michael zawarli umowę z Grant Tinker's. Prawa do serialu zostały sprzedane amerykańskiej stacji NBC. Baywatch został natychmiast wybrany przez stację na tygodniowe serie (które opierały się głównie na akcji) – ich produkcja rozpoczęła się w lipcu 1989 roku. Pierwszy odcinek wyemitowano na antenie 22 września. Obsadę pierwszego sezonu stanowili m.in.: David Hasselhoff (jako Mitch Buchannon), Parker Stevenson (Craig Pomeroy), Shawn Weaterly (Jill Riley). W sezonie trzecim do grona aktorów dołączyła Pamela Anderson, co było powodem jeszcze większego wzrostu oglądalności serialu ;). Baywatch liczył ogółem 11 sezonów (w ostatnim akcję przeniesiono na Hawaje: Baywatch Hawaii) i emitowany był w latach 1989 – 2001.

W Polsce mogliśmy oglądać go dzięki TVP1 czy Polsatowi.

  Słoneczny patrol wpisuje się głównie w kategorię serialu przygodowego: wartka akcja, liczne epizody dotyczące ratowania ludzi w różnych okolicznościach, gdzie stopniowane są emocję widza (uratuje go czy nie?) czy poszukiwania zaginionych plażowiczów, którzy znajdują się np. w podwodnych jaskiniach. Ponadto serial ubarwiają wątki z życia osobistego ratowników i nawiązujące się między nimi romanse. 



 Baywatch stanowił ważny punkt w rozkładzie ramówki, gromadził rzeszę widzów przed telewizorami i pozwalał im marzyc, że oni sami znajdą się kiedyś na takiej plaży... z takimi ratownikami ;]
 
 
 

piątek, 7 maja 2010

Hausomania

Nie, nie będzie o Doktorze Housie.
Będzie o operze mydlanej, której popularność nie słabnie od wielu lat i której główne wątki rozgrywają się wokół ogniska domowego.

Tak więc opera mydlana wzięła swój początek z radiowych seriali reklamowych, które nadawano od 1926 roku w USA. Pierwszą radionowelą była Amos i Andy, nadawano ja raz w tygodniu, a główni bohaterowie – dwaj Murzyni przeżywali różne perypetie, reklamując przy tym pastę do zębów Pepsodent. Radionowela stała się na tyle popularna, że już w 1930 r. pojawiła się kolejna – Malowane sny. Tu z kolei reklamowano ubrania z katalogu wysyłkowego. W 1937 r. rozpoczął się kolejny serial – Światło, które prowadzi. Reklamował on mydło do prania, stąd też wzięła swój początek nazwa „opera mydlana”.
Wraz z rozpowszechnieniem się telewizji, na wzór radionoweli narodziła się telenowela. Pierwszą tego typu produkcją był Faraday Hill nadawany od 1946 r. W miarę upływu czasu pojawiały się kolejne tytuły, radionowele przenoszono na ekran, a częstotliwość emisji zwiększano stopniowo aż do 7 dni w tygodniu.
Niektórzy badacze zajmujący się historią zarówno radionoweli jak i opery mydlanej upatrują ich początków w literaturze, a konkretniej w powieści sentymentalno – rodzinnej. Na jej wzór bohaterowie serialu wikłają się w melodramatyczne perturbacje dotyczące najczęściej spraw rodzinnych lub relacji damsko – męskich. Zarówno powieść jak i serial przeznaczone są głównie do kobiet, a ich akcja rozgrywa się w środowisku domowym. Bohaterowie są "biali" lub "czarni" – ci pierwsi nade wszystko cenią życie rodzinne, a drudzy są egoistami dbającymi wyłącznie o swój interes. Obecnie coraz częściej wśród postaci uznawanych za „dobre” znacznie większą rolę zaczyna odgrywać praca, niemniej jednak w konfrontacji ze związkami rodzinnymi schodzi ona na dalszy plan.
W ciągu swojej wieloletniej historii opera mydlana przeżywała wiele zmian i przeobrażeń. W pewnym momencie twórców zaczął martwić jednak fakt, że widzami są w przeważającej mierze średnio wykształcone gospodynie domowe koło pięćdziesiątki. Jedną z ważniejszych zmian był więc zwrot w kierunku młodszych widzów. Pierwszą operą mydlaną, która poświęcała więcej uwagi młodemu pokoleniu było All my children. Ale prawdziwą rewolucją było The young and the restless (1973) - w Polsce emitowane jako Żar młodości.



Głównym tematem były seksualne wyczyny dwudziestoparolatków. Serial ten był ponadto pierwsza opera mydlaną w stylu hollywoodzkim: bohaterowie byli piękni i bogaci, wnętrza imponowały bogactwem wystroju, zastosowano specyficzne oświetlenie. Styl ten podjęła później chociażby Moda na sukces.
Z kolei w latach 80. duże znaczenie odegrał serial Dallas, który przyczynił się do przyciągnięcia przed ekrany większej ilości mężczyzn. Zachętą dla nich były wątki dotyczące zarządzania naftową firmą (bohaterami była teksańska rodzina potentatów naftowych).



Oprócz tego, Dallas był pierwszą opera mydlaną, której porę emisji, z niemałym zresztą sukcesem, zmieniono z daytime’u na primetime.

Sukces opery mydlanej w jej rodzimym kraju przyczynił się do rozpowszechnienia jej na całym świecie. Nie inaczej było z Polską. U nas jednak pomysł nakręcenia opery mydlanej narodził się dopiero po sukcesie wenezuelskiej Niewolnicy Isaury, która w latach 80. gromadziła przed telewizorami 81% widownię. Tak więc w latach 1989-1991 pojawił się serial W labiryncie. Miał on 120 odcinków i spełniał większość warunków klasycznego wzorca. Jego sukces (szacuje się, że niektóre odcinki oglądało ok. 16 mln widzów) spowodował pojawienie się kolejnych produkcji, takich jak choćby Fitness Club. Ten z kolei został zrealizowany przez twórców W labiryncie – Wojciecha Niżyńskiego i Pawła Karpińskiego i przedstawiał perypetie przeżywane przez właścicieli i klientów siłowni.

W 1998 r. TVP ogłosiło konkurs na nową operę mydlaną. Rywalizowały wówczas ze sobą Zaklęta, Klan i Złotopolscy. Zwyciężył Klan, ale jak wiemy, także Złotopolscy doczekali się realizacji.
Dziś większość polskich stacji telewizyjnych emituje przynajmniej jeden tego typu serial. Biorąc pod uwagę to, że większość z nich ciągnie się latami i nie pojawia się groźba zaprzestania produkcji, można stwierdzić, że cieszą się one sporą popularnością a zapotrzebowanie na nie ciągle się utrzymuje.

Mimo różnych realiów i mentalności społeczeństw, w których powstają opery mydlane, można wyróżnić cechy występujące niemal w każdym tego typu serialu. Wszystkie pełnią rolę moralitetów dla kobiet i pokazują, jak rozwiązywać problemy. Zdaniem Godzica, świat przedstawiony w Klanie, mimo, że na pozór jest spójny, jednolity i trwały, w rzeczywistości jest zlepkiem mitów kultury masowej. Stał się pewnym substytutem realnego świata i dostarcza widzowi symulacji lepszego i bardziej atrakcyjnego życia. Pokazuje widzom jak rozwiązywać uniwersalne dylematy egzystencji, jak choćby miłość czy śmierć. Dzięki temu zaspokaja jedną z najważniejszych potrzeb współczesnego człowieka – potrzebę mitu. Taka rzeczywistość przestawiona w serialu daje widzom iluzję porządku, względem którego mogą jasno się określić.

środa, 5 maja 2010

Telewizja z rybką, czyli nowe oblicze religii

Wychodzi na to, że znowu zacznę od mojej babci. Otóż podczas ostatniej mojej niedzielnej wizyty w jej domu, w trakcie spożywania - tradycyjnie kotletów schabowych z mizerią i ziemniakami, oświadczyła mi z nieukrywaną radością, że od kilku dni stała się posiadaczką najnowszej polskiej telewizji satelitarnej N.

Przeglądając zamówiony, wybrany pakiet ponad 100 kanałów telewizyjnych od razu zadeklarowałam się doczęstszych odwiedzin, mając m.in. na uwadze zbliżający się wielkimi krokami egzamin u prof. Lubelskiego i możliwość poszerzenia swojej wiedzy z zakresu filmu polskiego ( niepowtarzalna okazja zetknięcia się chociażby z kanałem Kino Polska, TVP Kultura ) czyli podsumowując - połączenie przyjemnego z pożytecznym.

Ażeby na teorii się nie skończyło babcia postanowiła od razu zaprezentować mi swoje ulubione programy i tym sposobem zostałam powalona jakże szeroką ofertą Telewizji
Nowej Generacji. Muszę przyznać, że sama nigdy wcześniej nie miałam okazji regularnie śledzić poszczególnych programów z zakresu telewizji satelitarnej ( w moim domu pięć programów to było aż nadto ;) ale takie jak Animal Planet, Viva Polska czy TVN Style były mi dość dobrze znane.

Dużym zaskoczeniem natomiast był dla mnie kanał Religia.tv, o którym wcześniej nigdy nie słyszałam. Zachęcona pozytywnym odbiorem reklamy "telewizji z duszą" postanowiłam dowiedzieć się czegoś więcej na jej temat.
 


Religia.tv jest kanałem tematycznym o profilu religijnym działającym od 2007 roku. Dyrektorem stacji jest ks. Kazimierz Sowa a dyrektorem programowym publicysta Szymon Holownia o którym wspomnę nieco później.Mogłoby się wydawać że po dotychczasowych doświadczeniach z tego typu telewizyjnymi kanałami, które zwykle okazywały się być jedną wielką klapą nie uda się już stworzyć dobrego, profesjonalnego kanału religijnego. I nic bardziej mylnego, potwierdzeniem tego może być choćby fakt, że od 2009 roku oglądalność wzrasta ( co ciekawe, aż 30% widzów to osoby w wieku 20-34 lata ) a i serwis internetowy dotyczący stacji jest często odwiedzany. Z pewnością wielką zaletą serwisu religia.tv jest to, iż obfituje ono w programy o bardzo zróżnicowanej formule: od programów dokumentalnych własnej produkcji, przez formaty poradnikowe, talk showy, czy najciekawsze filmy podejmujące tematykę religijna i moralną, dzięki czemu jest to kanal nie tylko dla katolików, ale również dla tych, którzy pragną poszerzyć swoje horyzonty w obszarze różnych religii świata.
Spośród cyklicznych programów takich jak "Kwestia Smaku" "Kulturoskop" "Lekcja religii" czy "Rozmównica" moją uwagę przyciągnął talk show "Bóg w wielkim mieście" Szymona Hołowni ( "Mam Talent"), w którym dziennikarz prowadzi rozmowę z jednym zaproszonym przez siebie rozmówcą (w całym programie są trzy takie wywiady). Korzystając ze strony internetowej onet.tv platforma, natrafiłam na jeden z takich wywiadów, który wydał mi się niezmiernie interesujący i wywarł na mnie duże wrażenie. Gościem Hołowni był bowiem Michał Piróg ale rozmowa tym razem nie miała nic
wspólnego z tańcem – obracała się bowiem wokół zdecydowanie
ważniejszych tematów. Zainteresowanych odsyłam do tej strony.


Ciekawa aranżacja studia (stylizacja wnetrza na miasto ), obecność gadających kukieł komentujących wypowiedzi rozmawiających gości, niezwykła publiczność to niewątpliwie plusy tego programu ale nie da się ukryć że to dzięki postaci prowadzącego który nie boi sięgać do trudnych i nieraz bardzo kontrowersyjnych tematów sprawiają że jest to pierwszy i jedyny w Polsce i Europie naprawdę interesujący talk show o tematyce
religijnej. Nawet jeśli ktoś nie jest wielkim fanem Szymona Hołowni, nie może odmówić mu pełnego profesjonalizmu podejścia i wielkiej charyzmy. Subtelnie ale i wnikliwie toczy dyskusję. Drąży temat, bez zbędnego komentarza. Buduje nastrój rozmów, jest wiarygodny i budzi zaufanie gości pomagając im przy tym się otworzyć i dzielić z widzami istotnymi spostrzeżeniami, czasami wręcz intymnymi przeżyciami, które w nich głęboko zalegają. To wszystko sprawia że obok rozważań gości Szymona Hołowni, poruszanych tam tematów nie można przejść obojętnie. Można powiedzieć, że reprezentuje on pewnego rodzaju religię bez kompleksów publicznie rozmawiając z różnymi ludźmi nie kryjąc swojej wiary i przekonań, podchodząc przy tym z szacunkiem do każdego człowieka. I przyglądając się dłużej religii tv. nie mogę nie ulec wrażeniu, że tym właśnie kierują się jej producenci - że kanał jest przede wszystkim formą dialogu o religii - bez jednoznacznych odpowiedzi na niejednokrotnie bardzo trudne tematy związane z wiarą, etyką, moralnością, duchowością w różnych zakątkach globu i jej wpływem na nasze życie.

Dlatego jeśli ma ktoś ochotę na coś zupełnie innego nie całkiem komercyjnego i zrobionego pod publikę, zachęcam do włączenia telewizji z rybką, a szczególnie programu Hołowni, który emitowany jest w każda niedzielę o godz. 19.



   

środa, 28 kwietnia 2010

Podaj mi Kucharka, czyli product placement po polsku

Początki product placement sięgają lat 30. XX wieku, kiedy to zaczęto promować w filmach pierwsze produkty, głównie papierosy i samochody. W owych latach wytwórnia MGM otworzyła nawet specjalny dział, który miał zajmować się product placement. Ponieważ nie istniała jeszcze wówczas telewizja, siła oddziaływania kina na widzów była naprawdę znacząca.
Z tym zjawiskiem wiąże się też rozwój oper mydlanych w latach 50. i 60. XX wieku. Zdarzało się, że wspierali je producenci środków czystości, które pojawiały się w tych serialach.
Największy rozwój zjawiska product placement datuje się na lata 80. i 90. Wtedy to powstawały największe firmy zajmujące się tym zjawiskiem, jak chociażby ERMA.
W 2002 r. ustanowiono nawet międzynarodowe nagrody za product placement – Product Placement Awards.
Jak wiadomo, oglądanie telewizji stanowi w dzisiejszych czasach jedną z najpowszechniejszych form spędzania wolnego czasu. Przed ekranami zasiadają miliony widzów, często bardzo zróżnicowanych pod względem wieku. Żaden film wyświetlany w kinie nie zgromadzi jednorazowo tak licznej widowni. Dlatego też telewizja uchodzi za jeden z najbardziej skutecznych nośników product placement.
Jej zaletą będzie również to, że odstęp czasu między produkcją programu a jego emisją jest stosunkowo niewielki. Dzięki temu można w danym odcinku umieścić produkt, który dopiero co został wprowadzony na rynek. Oczywistym jest także, że koszty ulokowania produktu przykładowo w serialu są dużo niższe, niż w filmie przeznaczonym do kin.
Dużym plusem dla telewizji jest też powtarzalność przekazu – dany produkt może pojawić się nawet w kilku odcinkach programu, serialu czy w często emitowanym teledysku.
Z perspektywy producentów danego produktu, telewizja ma jednak i swoje wady. Największą z nich jest rozproszenie uwagi widza, który oglądając jakiś program, jednocześnie może wykonywać inne czynności.
Gatunkiem telewizyjnym, w którym chyba najczęściej można zaobserwować zjawisko produkt placement są seriale. Zaliczają się one do programów o największej oglądalności, mają angażującą fabułę (przynajmniej z założenia ;)) i są oglądane regularnie. Ponadto ich widownia jest dość przewidywalna, co stanowi znaczne ułatwienie z perspektywy działań promocyjnych. Przyglądałam się więc w ostatnich tygodniach polskim serialom właśnie pod tym kątem.
Teoretycznie, prezentacja produktu powinna mieć subtelny charakter, być naturalna i związana z fabułą programu. Jednak seriale, które obserwowałam, pozostawiają pod tym względem wiele do życzenia.

Najczęściej można natknąć się na Kucharka, którego to używa się w Samym Życiu, Klanie, Pierwszej miłości i Plebanii:




W Klanie poza tym pani Stasia przez dłuższy czas zajadała się Danone Activią, którą poleciła jej Elżbieta:



A zmęczonej po całym dniu pracy Tamarze (Samo Życie) gosposia dość nachalnie proponowała zielona herbatę.



Takich przykładów można by podać naprawdę wiele. Niestety, prezentacje marek w większości naszych rodzimych seriali prezentowane są w dość toporny sposób i zamiast skłaniać widzów do zakupu, zaczynają ich irytować lub stają się powodem do kpin. Ciekawe zresztą, jak wyobrażają sobie swoją widownię twórcy tych seriali? Czyżby zakładali, że to tacy, do których trzeba „powoli i dużymi literami”? ;)

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Prywatnośc a telewizja.

Po przeczytaniu notki Bibelinki, odnośnie tego, na co gotowi są ludzie dla pieniędzy, zaczęłam także rozważac ten problem. Skupiłam się jednak na tym, co interesuje mnie najbardziej.

Uważam za niezwykle ciekawą, kwestię przekraczania wśród ludzi granic swej prywatności w telewizji. Temat ten jest kontrowersyjny, ponieważ spotykamy się właściwie tylko ze skrajnymi opiniami: ludzie albo popadają w zachwyt nad programami tych kategorii, albo są ich zagorzałymi przeciwnikami, za wszelką cenę pragnącymi okazać ich bezsens. Dlatego daje to nam szerokie pole do dyskusji.

 Chcę szczególną uwagę zwrócić na programy reality show (jednak należy pamiętać, że początek „obnażania” swoich uczuć i zachowań na ekranie dało talk – show), które już od lat siedemdziesiątych zaistniały w mediach (An American Family powstaje w 1973 roku). Tak jak wszystko, również i one ewoluowały wraz ze zmieniającymi się tendencjami w stacjach tv oraz z coraz to nowymi, większymi oczekiwaniami widzów – oczekiwaniami na jeszcze więcej pokazywania obcych ludzi w telewizji. Gdy producenci zdali sobie sprawę z sukcesów reality, i co za tym idzie z dochodów, jakie one przynoszą, programy te zaczęły powstawać już masowo. S.Brenton i R. Cohen wymieniają w swojej książce takie reality jak choćby: Surviver, The Mole, Temptation Island, The Amazing Rice.

 We wspólnym domu zamykano rodziny, nastolatków czy też zróżnicowaną pod każdym względem grupę ludzi i... podglądano. Wszędzie kamery, które pokazywały najintymniejsze szczegóły z życia tych osób. W domu robi się nudno? Nic nie szkodzi, kamery mogą być wszędzie, więc dlaczego nie obserwować ludzi na wyspie? Przed telewizorami znowu miliony widzów, śledzących z różnych powodów życie tych „zakładników rzeczywistości”. Bo przecież programy te są tylko kopią prawdziwego świata.

 W Polsce najbardziej znanym reality jest niewątpliwie Big Brother i jego kolejne edycje. Program ten oparty jest na swoim holenderskim poprzedniku i pojawił się w naszym kraju w roku 2001. Emitowała go stacja TVN. „W domu pełnym ukrytych kamer zamyka się grupę ekstrawertyków i przez kilka miesięcy rejestruje się ich życie codzienne”. Wśród publiczności tego programu dało zauważyć się wręcz ekscytacje losami jego „bohaterów”. Życie uczestników w domu w Sękocinie śledziło około 5 mln widzów, a raczej „podglądaczy”. Mogę chyba użyć takiego określenia dla osób, które świadomie oglądają każdy szczegół z życia innych ludzi. Tych z kolei można określić tylko jednym słowem: „ekshibicjoniści”. Co w takim razie jest powodem, że reality show mają tylu chętnych ludzi, gotowych wystawić na pokaz swoje prywatne życie? 

 Oglądając niektóre sytuacje z życia w domu Wielkiego Brata, ma się wrażenie, że naprawdę jedynym celem brania udziału w takiego rodzaju „widowisku” jest chęć zgarnięcia nagrody czy pokazania się w mediach, a nie jak tłumaczyli swoją decyzję niektórzy „chęć przeżycia niezwykłej przygody”...



Przygoda czy pieniądze za cenę utraty prywatności i intymności (kiedyś przecież trzeba będzie opuścić ten „wirtualny” dom), utraty być może przyjaciół i rodziny? W 1997 roku uczestnik szwedzkiej Ekspedycji Robinson, rzucił się pod pociąg, bo bał się, że telewizja pokaże tylko najgorsze fragmenty z jego pobytu w programie i zrobi z niego „głupka”...  

Czy więc warto jest poświęcać aż tyle, dla chwili zaistnienia w mediach?  
 

wtorek, 13 kwietnia 2010

Porządek musi być!

Przeglądając ostatnio program telewizyjny zaczęłam zastanawiać się, jakie zasady rządzą układaniem ramówek różnych stacji. Wybór odpowiedniej strategii programowania, jak wiadomo, ma ogromne znaczenie w ograniczaniu bezpośredniej konkurencji między kanałami. Znalazłam na ten temat garść informacji i wybrałam kilka podstawowych sposobów formowania układu programów, które pokrótce przedstawię. Spróbuję też odnieść te metody do rzeczywistości, czyli zanalizować ramówki kilku stacji telewizyjnych.

1) Przepływ audytorium – lead-in.
Biorąc pod uwagę pomiary oglądalności stacji, uwzględniając na przykład sezonowość, wahania dzienne i tygodniowe osoby odpowiedzialne za ramówkę, starają się ułożyć program w ten sposób, aby nie dochodziło do przerwania kontaktu z kanałem. Jednym ze sposobów jest emitowanie kolejno po sobie programów rodzinnych albo komedii. Ideałem byłoby zatrzymanie widza przy kilku kolejnych pozycjach programowych, ale w rzeczywistości głównym celem jest utrzymanie jak najdłuższego kontaktu z odbiorcą. Strategię tą jest coraz trudniej wcielać w życie, ponieważ widzowie mają tendencję do zmiany kanału, zwłaszcza w trakcie emisji bloków reklamowych. Za przykład może posłużyć w tym miejscu TVN, który jeszcze kilka lat temu, kiedy to Rozmowy w toku były emitowane o godz. 18., nie oddzielał ich reklamami od następujących kolejno Faktów. Po jakimś czasie, w celu przedłużenia kontaktu z kanałem, talk-show został rozdzielony od programu informacyjnego Detektywami. Zabieg ten miał zapobiec odpływowi widzów do Polsatu i emitowanych o 18.45 Wydarzeń. Z kolei przykładem z ostatnich dni może być TVP2, która 8.04. w godzinach od 21.45 do 0.50 emitowała kolejno: Nową (serial kryminalny), 997 (magazyn kryminalny) i Opiekunkę (thriller).
Najskuteczniejszym sposobem wcielenia w życie tej strategii jest emisja programu, który cieszy się dużą popularnością na początku prime time’u.

2) Programowanie uzupełniające – counter programming.
Strategia ta opiera się na proponowaniu w danym czasie programu dla innej grupy docelowej niż czyni to konkurencja. Niezbędna jest w tym przypadku dobra znajomość audytorium stacji, z którą się rywalizuje, jak również przejrzenie jego planów odpowiednio wcześniej. Jako przykład podam Polsat i TVP2. Pierwszy, o godz. 18.00 emituje serial skierowany do kobiet – Pierwsza miłość. TVP2 natomiast, w tym samym czasie swoje programy (Panorama i Sport telegram) przeznacza głównie dla mężczyzn.

3) Programowanie konkurencyjne
Polega na oferowaniu w tym samym czasie tego, co dane stacje mają najlepszego. Celem jest odbicie części widowni najgroźniejszemu konkurentowi. Na naszych ekranach mogliśmy to prześledzić, kiedy TVP1 emitowała Ranczo ok. godziny 20.15, podczas gdy TVN niewiele wcześniej rozpoczynał jeden ze swoich czołowych programów – Taniec z gwiazdami.

4) Programowanie ryzykowne, tzw. Strategia akrobaty lub kaskadera - stunting.
Rozchodzi się tutaj o próbę zmiany przyzwyczajeń widzów, o nakłonienie ich do odstąpienia od wcześniejszego systemu oglądania. Nadawcy próbują przyciągnąć ich uwagę do nowych audycji. Jednym ze sposobów realizacji tej strategii jest przykładowo oferowanie relacji z wydarzeń specjalnych. Mieliśmy okazję niedawno prześledzić takie zjawisko, kiedy to transmisje i retransmisje z IO przewróciły ramówkę TVP do góry nogami.

5) Strategia hamakowania – hammocking
Wykorzystuje się ją zwłaszcza przy nowych programach, albo takich, które nie osiągnęły spodziewanego przez nadawcę sukcesu. W tym przypadku umieszcza się taki program w sąsiedztwie dwóch innych, będących w lepszym niż ów nieszczęsny położeniu. Czas trwania owego nieszczęśnika nie powinien przekraczać jednej godziny.

6) Strategia punktowa, tzw. strategia pola namiotowego – tent-poling
Odwrotność strategii hamakowania, czyli emisja programu cieszącego się sporym zainteresowania widzów pomiędzy dwoma, którym wiedzie się znacznie gorzej. Wzrost oglądalności jest w tym przypadku zaplanowany zarówno na „przed” jak i „po” emisji programu, który ma stać się przynętą. Oczywiście ma to tez związek z powiększającymi się przychodami z reklam.

7) Strategia pionowa, tzw. stogu – starking
Opiera się na zapełnieniu części programu określonym gatunkiem. Można ją uznać za jedną z metod programowania uzupełniającego. Najwyraźniejszym przykładem są emitowane taśmowo seriale; przykład z programu telewizyjnego z 4.04: 19.25 Świat według Kiepskich, 20.00 Skazany na śmierć, 21.00 CSI: Kryminalne zagadki Miami 7, 22.00 Kości.

Trudno jednoznacznie ocenić, która ze strategii przynosi najwięcej korzyści dla nadawcy. Z własnych obserwacji mogę wywnioskować, że najłatwiej „wsiąknąć” w ofertę programową wówczas, gdy jest ona ułożona w oparciu o strategię „stogu”. Każdy z nas ma jednak inny sposób oglądania telewizji i inne przyzwyczajenia. Myślę też, że każdemu zdarzyło się choć raz połknąć haczyk i zasiedzieć się przed telewizorem oglądając niekoniecznie interesujące nas programy. Poznanie strategii układania ramówki może pomóc nam w staranniejszym wyborze tego, co naprawdę chcemy zobaczyć i, jakby na to nie patrzeć, w zaoszczędzeniu czasu.

------------------------------------------------------------------
na podst. Media na rynku. Wprowadzenie do ekonomiki mediów, Tadeusz Kowalski, Bohdan Jung, Warszawa 2006.

wtorek, 6 kwietnia 2010

Szklana pogoda

Wiosna idzie, my się cieszymy, a osoby odpowiedzialne za układ ramówki mają zagwozdkę. Dlaczego? Otóż dlatego, że jak się okazało, pogoda wywiera największy wpływ na oglądalność telewizji. Wykorzystywanie krótko i długoterminowych prognoz pogody ma coraz większe znaczenie szczególnie w planowaniu oglądalności bloków reklamowych.
Zależność temperatury powietrza jest odwrotnie proporcjonalna do poziomu oglądalności, czyli im cieplej na zewnątrz, tym mniej ludzi zasiada przed telewizorami. Wzrost temperatury o 1°C zmniejsza ilość czasu spędzonego przed odbiornikiem o ok. 1,6%. I nie ma znaczenia czy weźmiemy pod uwagę zimę czy lato. Chociaż, jak wiadomo, wiosną i latem wahania temperatur są większe, czyli wskaźniki oglądalności także bardziej się zmieniają, to proporcje pozostają zachowane.
Wobec tego zjawiska bezradne pozostają stacje telewizyjne. Nawet bardzo atrakcyjna ramówka nie jest w stanie utrzymać widza przed telewizorem. Tak więc pozostaje toczyć im bój między sobą o tych, którzy od łona natury wolą łono kanapy.
Największą skłonność do rezygnacji z owej kanapy Polacy wykazują w godzinach 16-19 od poniedziałku do piątku. Oglądalność „weekendowa” przesuwa się nieco na korzyść stacji telewizyjnych. Może to by wyjaśniało, dlaczego przykładowo TVN w sobotę, od godziny 14.40 do 18.00 serwuje nam powtórki You can dance czy Majki.
Wbrew pozorom z odpoczynku z pilotem w ręku chętniej rezygnują tak zwani heavy userzy, czyli osoby 45+ oraz matki z dziećmi w wieku 4-14 lat.
Okazuje się, że przez pogodę cierpią nawet te programy, które z reguły cieszą się sporą popularnością. Wyjątek stanowi jednak np. M jak miłość, ale jego emisja rozpoczyna się po godzinie 20., tak więc już w porze powrotu ze spacerów ;)
Do wyjątków zaliczyłabym też filmoznawców, którzy zawsze przedkładają przyjemność (i pożytek) oglądania telewizji nad marnowaniem czasu na nic niewarte spacery B-]

wtorek, 30 marca 2010

Milion w rozumie



















Zachęcona entuzjastycznymi reklamami odcinka polskich Milionerów, w którym po raz pierwszy padła główna wygrana, postanowiłam pochylić się nad tym tanim w produkcji, a jakże dochodowym gatunkiem telewizyjnym, jakim jest teleturniej. Na początek garść faktów.

Pierwszym teleturniejem telewizyjnym był Spelling Bee nadawany w BBC w 1938 roku, w którym uczestnicy musieli wykazać się znajomością zapisu trudnych wyrazów. W latach 60. teleturniej przybrał formę znaną do dziś - wtedy to Chuck Barris wyprodukował Randkę w ciemno – jeden z najsłynniejszych game show w historii, polegający na wyborze jednego kandydata przez atrakcyjną dziewczynę wyłącznie na podstawie udzielanych przezeń odpowiedzi. Randka w ciemno, oprócz typowo rozrywkowej, spełniła też funkcję edukacyjną i bynajmniej nie chodzi tu o poszerzenie ogólnej wiedzy o świecie – w Wielkiej Brytanii nastoletni widzowie uznali ją za swoisty kurs podrywania i konwersacji z płcią przeciwną.

Dwa powyższe przykłady pokazują jakie różnice występują w obrębie gatunku jakim jest teleturniej. Można bowiem podzielić go na trzy podstawowe kategorie: najstarsze i najpopularniejsze, w których wymagana jest wiedza na różne tematy (Jeden z dziesięciu, Milionerzy), te, w których zdobycie nagrody jest wyłącznie następstwem szczęścia i trafnego wyboru (Idź na całość) oraz te, w których uczestnicy muszą wykazać się zręcznością (Chwila prawdy). W ostatnim czasie można zauważyć, że zainteresowanie klasycznymi teleturniejami maleje na rzecz tych, które bardziej nastawione są na widowiskowość bądź też kontrowersyjność. Przykładem Wielka gra zdjęta z anteny po 44 latach nadawania czy Milionerzy, których emisję zmniejszono z dwóch do jednego odcinka tygodniowo. Popularność zyskują natomiast programy takie jak Moment prawdy, w którym uczestnicy podłączeni do wariografu, zmuszani są do wyznawania przed kamerą i swoimi bliskimi najintymniejszych szczegółów ze swojego życia. Powód, dla którego bierze się udział w tego typu programach zawsze jest ten sam – zdobycie cennych nagród.

Na przekór obowiązującym trendom postanowiłam porównać ze sobą dwa teleturnieje mieszczące się w ramach pierwszej kategorii – Milionerów oraz Jeden z dziesięciu. Fakt, że jeden emitowany jest w stacji komercyjnej, drugi zaś w publicznej ma zasadnicze znaczenie. Program TVN –u charakteryzuje się sensacyjnym sposobem prowadzenia. Napięcie rośnie jak u Hitchcocka gdy gracza pozostawia się w niepewności co do prawidłowej odpowiedzi na czas przerwy reklamowej. Co ciekawe, ta sensacyjność występuje w połączeniu z niesamowitym rozwlekaniem czasu – zanim doczekamy się wyboru jakiejkolwiek możliwości przez uczestnika, musimy przebrnąć przez wszystkie Hubertowe: „Jesteś pewien?”, „Co mam zrobić?”, „Ostatecznie?”. Nie koniec na tym – chwilę później jesteśmy zmuszeni wysłuchać kolejnej tyrady prowadzącego mniej więcej o treści: „Wahałeś się między A i D. Zaznaczyłeś A. Już teraz mogę ci powiedzieć, że to na pewno nie B i C. Prawidłowa odpowiedź to... A!”. To przedłużanie sprawia, że Urbański – na przykładzie odcinka z 28 marca - w ciągu ok. 43 minut programu, odliczając przerwy reklamowe, był w stanie zadać graczom zaledwie 17 pytań. Dla porównania Tadeusz Sznuk w Jeden z dziesięciu w przeciągu 25 minut zadał ich 85 (odcinek z 29 marca). Za Milionerami może przemawiać fakt, że teleturniej TVP2 daje uczestnikom tylko 3 sekundy na udzielenie odpowiedzi, podczas gdy w TVN mogą się zastanawiać do woli. Od czegoś jednak jest montaż.

Kolejną elementarną różnicą między tymi teleturniejami jest wysokość wygranej. Czymże są 3 tysiące w Jeden z dziesięciu wobec miliona w Milionerach? Nawet 40 tysięcy w finale miesiąca nie wydają się grą wartą zachodu, zważywszy na rywali, których trzeba pokonać. Konkurencja bowiem, to coś, co łączy te game show. Właściwie jeden i drugi polegają na wyłonieniu „jednego z dziesięciu”, tyle że w telewizji publicznej walka toczy się przez cały odcinek, natomiast w TVN wystarczy raz wykazać się wiedzą i refleksem, żeby spokojnie zdobywać kolejne szczeble na drabinie do wygranej. W przypadku Milionerów zadanie jest maksymalnie ułatwione – gracz ma do dyspozycji cztery możliwości odpowiedzi, trzy lub cztery „koła ratunkowe” oraz dwa gwarantowane progi wygranej – trzeba się bardzo postarać, żeby niczego nie wygrać. W Jeden z dziesięciu uczestnicy dysponują jedynie trzema szansami, co oznacza, że po udzieleniu trzech błędnych odpowiedzi definitywnie kończą grę.

Pomimo wszystkich różnic oba te programy reprezentują „wiedzowy” typ teleturnieju. Typ, który traci na popularności. Wtorkowe wydanie Jeden z dziesięciu zastąpiono Gilotyną, sobotni odcinek MilionerówKuchennymi rewolucjami Magdy Gessler.

sobota, 27 marca 2010


Taneczna TV.

O tym, że taniec ostatnimi laty stał się najpopularniejszą rozrywką w naszym kraju wiedzą wszyscy. Nie trzeba również nikogo przekonywać o tym, że to właśnie telewizja miała największy wpływ na rozpowszechnienie tej formy rozrywki. You can Dance, Tancerze, Taniec z Gwiazdami, Taniec Na Lodzie ( nie wspominając już o polskiej wersji produkcji filmowej o jakże wymownym tytule „ Kochaj i tańcz” z Damięckim w roli głównej…) niewątpliwie sprawiły, że przeciętny Polak nie tylko potrafi odróżnić sambę od foxtrota ale również chce poznać przynajmniej w części podstawowe zasady poruszania się na parkiecie. Taka umiejętność stała się niezwykle pożądaną cechą nie tylko u dzieci i młodzieży ale również u ludzi starszych ( przykładem może być choćby moja babcia, która ostatnio zainspirowana Katarzyną Grocholą postanowiła zapisać się na kurs tańca…) Szkoły tańca zatem przeżywają prawdziwe oblężenie… I można by tutaj bez końca wyliczać zalety jakie telewizja wniosła do naszego życia promując właśnie ten przejaw kulturowy ale nie mogę nie ulec wrażeniu, że zostaliśmy w pewien sposób zbombardowani i przytłoczeni ze wszystkich stron popularnością tańca ( tak, mówię to ja - największa wielbicielka tej formy ruchu ;) )

Promowanie tanecznego stylu życia przesiąknęło niemal do każdej dziedziny życia poczynając od specjalnie zaprojektowanych „ tanecznych” ubrań ( GattaActive, Cropptown ) poprzez super trwałe dezodoranty, czekoladki dostarczające niespożytej energii ( oczywiście potrzebnej do tańca ) i na podpaskach Bella kończąc… I w zasadzie nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to że w tym wszystkim strywializowana została sama sztuka tańca ! Na plan pierwszy za to wysunęło się pewnego rodzaju gwiazdorstwo, które obserwować możemy w bijącym rekordy popularności You can Dance - po prostu tańcz – tanecznym show, w którym szansę mają zaistnieć nieodkryte taneczne talenty. Ale czy aby na pewno ? Oglądając ostatni odcinek z castingów, można mieć co do tego szczere wątpliwości… Na castingu bowiem pojawił się znany zarówno w środowisku tanecznym jak i w show biznesie zawodowy tancerz i choreograf – Tomek Barański ( którego rzecz jasna będziemy mieć okazję oglądać już w kwietniowych odcinkach na żywo ) co wywołało pewnego rodzaju kontrowersje ( zainteresowanych jego występem odsyłam do portalu plejada.pl.

Można więc zadać sobie pytanie, na ile program ten pozostaje nieocenioną szansą do rozwijania i doskonalenia umiejętności młodych ludzi a na ile staje się kolejnym show promującym Equrrola Dance Studio i resztę znajomych już nam celebrities ? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam na razie bez odpowiedzi...

sobota, 20 marca 2010

Dziś prawdziwych bajek już nie ma...

Już dawno po Dobranocce i nachodzą mnie wspomnienia z dzieciństwa:) Jakże było cudownie mieć te kilka lat i móc cieszyć oko takimi bajkami jakie kiedyś emitowała telewizja, wtedy jeszcze paleo - telewizja.

Jestem dzieckiem Muminków, Gumisiów i Smurfów i wcale się tego nie wstydzę!;]

Pamiętam dużo bajek z moich młodszych lat (poza już wspomnianymi) i „zarzucę” kilkoma tytułami, z ciekawości, czy pamiętacie te same... Więc były „Tukany na tropie”, „Wyspa niedźwiedzi”, „Bouli”, „Mały Pingwin Pik-Pok” czy „Miś Coralgol" i "Ulica Sezamkowa" oraz wiele innych. Z sentymentem myślę o Ciasteczkowym Potworze i pytam:  gdzie to wszystko się podziało?


można oglądać na okrągło...

Widziałam jak mój 5letni kuzyn patrzy na jakieś dziwne, przeobrażone stwory i jaki jest nimi zafascynowany...Zapropnowałam, aby oglądnął Smurfy, ale nie chciał:( Ja kocham klasyczne animacje – dziecko dzisiejszych czasów lubuje się praktycznie tylko w animacjach komputerowych, które owszem też mogą być „zjadliwe”... ale przecież klasyka jest taka piękna!  

Spotkałam się kiedyś ze stwierdzeniem, że telewizja we współczesnych bajkach pokazuje przemoc, aby móc „oswoić” dziecko z rzeczywistością, bo przecież życie nie jest zawsze kolorowe i trzeba malucha przygotowywać do przebywania w takim świecie... Chyba ktoś dokonał w tym miejscu „nadinterpretacji”. Nie wiem, być może jako zagorzała fanka Muminków, nie umiem obiektywnie spojrzeć na ten aspekt... 

Cofnijmy się zatem do minionych lat, by oderwac się myślami od tych współczesnych pdeudo-bajek. Zajrzyjcie na stronkę Muzeum Dobranocek - taka mała podróż w czasie:)

W Polsce, takie programy jak Wieczorynka, pojawiły się w telewizji pod koniec lat 50 – pierwsza z nich nosiła tytuł „Miś z okienka”, potem była "Gąska Balbinka”. Za pierwszą prawdziwą polską dobranockę uznaje się „Jacka i Agatkę” , która nadawana była od 2 października 1962 roku.

 

Nasi rodzice z pewnością ją oglądali.

Kto z nas nie zna Misią Uszatka? Ta sympatyczna postać została stworzona przez bajkopisarza Czesława Janczarskiego oraz grafika Zbigniewa Rychlickiego. Jego losy można było śledzić od 1975 roku.


Miś mówi głosem Mieczysława Czechowicza:)

Lata biegły i pojawiały się coraz to nowe, wspaniałe bajki – wspominane do dziś z łezką w oku... Czytając komentarze osób w przeróżnym wieku (na forach internetowych), widzę, że nie tylko ja lubiłam tamte czasy:) Ludzie piszą, że chcieliby wrócić do swojego dzieciństwa.

Tutaj także coś, co powinno zaspokoić wszystkich stęsknionych:)

Zawsze będę pamiętać te dobranocki, które ja oglądałam. Zresztą niejednokrotnie toczyły się rozmowy z moimi znajomymi, którzy także zawsze ciepło myślą o "Przygodach kota Filemona"... Może jakaś stacja telewizyjna, wpadłaby na pomysł emitowania tych starych i cudownych bajek? Na pewno i ja należałabym do grona jej odbiorców:)  

A teraz życzę wszytskim: dobranoc...

... i słodkich snów!:D


czwartek, 18 marca 2010

R jak...

Oglądając ostatnio niezwykle porywający blok reklamowy, który został bezczelnie przerwany programem informacyjnym, postanowiłam napisać coś więcej na temat tego, co najbardziej lubię w telewizji.

Od kiedy pamiętam, reklamy zawsze przyciągały moją uwagę. Wiem, że większość osób ich nie znosi i widząc po raz setny Zygmunta Chajzera polecającego cudowny proszek do prania odruchowo poszukuje pilota. Może jestem dziwna, ale po pilota zdarza mi sie sięgnąć w poszukiwaniu właśnie reklam. Jeśli spojrzeć na nie nieco inaczej, dostrzegając nie tylko ich nadrzędne, perswazyjne zadanie, okazują się nie być wcale takie złe. Przynajmniej niektóre.

Szczególnie ciekawe wydają się intertekstualne nawiązania, których w spotach pojawia się coraz więcej. Literatura, muzyka, sztuki plastyczne to tylko jedne z wielu dziedzin będących źródłem inspiracji dla twórców reklam.
Nietrudno zauważyć, że prześcigają się oni w poszukiwaniach atrakcyjnych sposobów dotarcia do klienta. Wykorzystując środki artystycznego wyrazu czy rozwiązania formalne znane nam z kina, liczą na nasze przychylne spojrzenie na oferowany produkt. Siła perswazyjna czerpana z filmów opiera się na skojarzeniach związanych z poszczególnymi motywami, dlatego niezbędnym warunkiem powodzenia jest czytelność i możliwość łatwej identyfikacji przywoływanego dzieła czy postaci.

Niezwykle ważne dla reklamy jest, aby osłabić własną perswazyjność wobec widza lub nawet ją zamaskować. Odbiorcy reklam coraz częściej bowiem zdają sobie sprawę z oddziaływania na nich i chcą widzieć reklamę nie jako źródło informacji, ale jako rozrywkę.

Nie sposób przywołać wszystkich przykładów nawiązań do sztuki, dlatego ograniczę się do tych, które powstały w oparciu o filmy (choć i w tym przypadku ich ilość jest imponująca).

Podejrzewam, że wszyscy dobrze znają ostatnie reklamy Simplusa. Ciekawym zjawiskiem towarzyszącym tej kampanii były zagorzałe dyskusje na forach internetowych, w których użytkownicy doszukiwali się jak największej liczby aluzji do konkretnych filmów lub gatunków filmowych.

Na przykład tu – tylko „Inni” czy może też „Sierociniec"...? ;)




Spotów na podstawie reklam Simplus stworzył już kilkanaście, jednak wydaje mi się, że im dalej w las, tym gorzej i ich reklamy stają się coraz mniej ciekawe.


„Zaszczytu” zostania wabikiem dla potencjalnych klientów firmy GAP dostąpiła też Audrey Hepburn…




… a Fred Astaire pokazał, że i ze sprzątania można zrobić show.





Fellini też znalazł się w gronie "wyróżnionych"...





A na deser...



Pytaniem pozostaje, jak takie zapożyczenia wpływają na same filmy? To, że dla twórców reklam takie zabiegi przynoszą w główniej mierze zyski, nie ulega wątpliwości. To, że widzowie wolą oglądać spoty kojarzące się im z lubianymi filmami również nie podlega dyskusji. Ale czy sami twórcy filmów mogą być z tego powodu zadowoleni? Jest to sprawa dość kontrowersyjna i można spotkać się z wieloma opiniami na ten temat. Osobiście uważam, że każdy taki przypadek należy rozpatrywać indywidualnie i można wśród nich odnaleźć zarówno reklamy, które w jakiś sposób przyczyniły się do zwiększenia zainteresowania danym filmem, jak i takie, które stały się powodem jego deprecjacji.